niedziela, 8 listopada 2009

Smycz

8 listopada 2009 na kameralnej scenie Teatru Polskiego mieliśmy okazję obejrzeć bardzo ciekawy spektakl w reżyserii Natalii Kaczorowskiej - "Smycz".

Był sobie żołnierz, który postanowił nie brać jeńców i wygrać wojnę w pojedynkę. Rozstrzelał wszystkich emocjami, przejechał się po konwencjach i po brawurowym szturmie na piosenki znanych polskich twórców wbił w podbitą scenę Teatru Polskiego swój sztandar. Sztandar jednego aktora - Bartłomieja Porczyka.
Tytułowa smycz miała być symbolem. Symbolem zniewolenia, przymusów, uzależnienia od różnorakich substancji, ale i od uczucia. Jednakże, im dłużej trwało przedstawienie, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, iż piosenka zespołu Maanam stała się dla Porczyka jedynie pretekstem do popisywania się swoim kunsztem i świetnym aktorskim warsztatem. Gdy młody aktor wygrywał Przegląd Piosenki Aktorskiej, wszyscy - zarówno widownia, jak i jurorzy- zrozumieli, iż oto stoi przed nimi człowiek niezwykle uzdolniony, prawdziwy talent. Taką osobowość należało spożytkować i "Smycz" stała się miejscem, gdzie Porczyk mógł się rozwijać i prezentować swoje zdolności szerszej publice.
Porczyk potraktował naszą popkulturową rzeczywistość jak wielki hipermarket. Przeszedł się między różnymi regałami, różnymi działami i wybrał to, co mu się mogło przydać. I tak połączył piosenki Łony, Maanamu, Lady Pank z krążącymi po Internecie dowcipami, cytatami z filmów Almodovara, scenkami z filmów, opracowaniami naukowymi i stworzył niebanalne widowisko.
Przez całe przedstawienie umiejętnie wodzi widza za nos, raz go kokietuje, innym razem wydaje się całkowicie o nim zapominać. Prześlizguje się po jego emocjach, bawi jego własnymi przyzwyczajeniami, uwielbia się z nim droczyć. W jednej chwili wzbudza smutek, chwilę później straszy, by zaraz potem jakby nigdy nic rozśmieszyć wszystkich do łez. Nie wiadomo, czym za moment zaskoczy, w jaką postać się wcieli. Raz jest włamywaczem, później niewysokim dyktatorem sławiącym IV Rzeczpospolitą, a na końcu prostytutką zmysłowo wypluwającą fontannę wody niczym Demi Moore w "Striptizie".
Uprawia żonglerkę emocjami i konwencją. Nie daje się zamknąć w schematach, wszystkiemu nadaje swój niepowtarzalny rys. Każdy jego ruch, każda jego mina, każde słowo są idealnie dopracowane i mają za zadanie tylko jedno - dowieść jego kunsztu i rozbawić publiczność.
Niby wszystko już było. Wszystko wydawało się stetryczałe i nieświeże. Bartłomiejowi Porczykowi udało się w stare tchnąć nową jakość, połączyć, zmieszać, dodać swój talent i wyciągnąć prawdziwe, oryginalne show.

Marcin Szewczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz